Dr Katarzyna Sztop-Rutkowska – socjolożka, adiunkt w Instytucie Socjologii i Kognitywistyki UwB, prezeska Fundacji Laboratorium Badań i Działań Społecznych "SocLab", działaczka społeczna, opowiada o swoim rozdarciu między teorią i pratyką oraz wynikającej z tego aktywności społecznej.
Fundacja „Soclab”, w tym „Techklub”, nieformalne obchody rocznicy wybuchu powstania w getcie, bedeker białostocki, klub „Tygodnika Powszechnego”, zaangażowanie w zmiany w systemie oświaty, badania naukowe i jeszcze biały śpiew. Wszystko wymieniałam?
Dr Katarzyna Sztop-Rutkowska: - Nie wiem, sama zaczynam trochę nie ogarniać. J Jestem właśnie na etapie wyborów i refleksji: po co ja to wszystko robię i do jakiego celu zmierzam. Pracuję obecnie nad tym z coachem, żeby pomógł mi rozstrzygnąć, z czego zrezygnować.
Która z tych wszystkich aktywności zajmuje Panią ostatnio najbardziej?
Generalnie najbardziej interesuje mnie to, żeby badania naukowe prowadziły do konkretnych rozwiązań. Mam taką idée fixe, żeby to, o czym się mówi na wykładach i co dla środowiska akademickiego jest oczywistością, docierało do tzw. zwykłych ludzi. Poświęciłam kilka lat, żeby napisać doktorat w dyskursie akademickim, udało mi się go wydać, ale przez hermetyczność języka jest nie do przejścia dla odbiorców spoza świata nauki. To mnie frustruje. Jestem rozdarta między teorią a praktyką. Rozumiem, że bez teorii chodzilibyśmy po omacku, ale chciałabym, żeby przekładała się na życiową praktykę. Stąd ta moja aktywność. Wydaje mi się, że wiedza, którą zdobyłam podczas studiów i potem, pozwala mi ostrzej widzieć rzeczywistość i daje mi narzędzia efektywnego działania. Jestem – niestety - misjonarką, jeśli już coś robię, to zależy mi na tym, żeby ta praca miała wymierne, odczuwalne efekty i miała głęboki sens dla mnie i dla innych ludzi.
A co chciałaby Pani najbardziej urzeczywistnić z tych naukowych teorii?
Bardzo ważna była dla mnie praca nad pamięcią o białostockich Żydach. Widziałam jak ogromny jest ocean niepamięci, jak moi studenci szeroko otwierali oczy, dowiadując się, że na w Białymstoku mieszkali jacyś Żydzi, i to stosunkowo niedawno. Było to dla nich nie tylko doświadczenie naukowe, ale też przeżycie, które zmieniało ich tożsamość, bo przecież większość z nich pochodzi stąd. Współpracuję z Fundacją Anny Lindh. Działa ona w krajach Bliskiego Wschodu, Afryce Północnej i Europie. Prowadzę zajęcia z edukacji międzykulturowej w oparciu o przygotowany przez nią trening. I moi studenci, którzy znają przecież teorię komunikacji, tożsamości, wielokulturowości, przechodzą podczas niego przez temat doświadczalnie, uświadamiając sobie, co się dzieje, kiedy spotykają innego, jak go kategoryzują. Robimy rewolucję w sali, stoły razem, siadamy w kółku i na przykład rysujemy rzekę różnorodności. Zastanawiamy się, kiedy mieliśmy kontakt z odmiennością, umiejscawiamy to w tej rzece czasu, opisujemy wspomnienia, odczucia. W ten sposób studenci uświadamiają sobie, że to nie jest sucha teoria, że w swoim życiu doświadczyli już takich spotkań, a świadomość różnic kulturowych, umiejętność poradzenia sobie z szokiem kulturowym jest czymś istotnym. Po drugiej stronie też jest ktoś, kto interpretuje zachowania według swojego bagażu kulturowego. Nie mają z tego wprawdzie obszernych notatek, ale mają doświadczenie.
Przeżyła Pani kiedyś szok kulturowy?
Podczas treningów fundacji Anny Lindh często jestem jedyną osobą z Polski. Kiedyś mieliśmy spotkanie integracyjne, gdzie większość mężczyzn była z Bliskiego Wschodu. Imprezy w Europie wyglądają na ogół tak, że dziewczyny się bawią, a panowie raczej chodzą na papierosa i sączą piwo. Tutaj była sytuacja odwrotna. To mężczyźni brylowali na parkiecie, a kobiet stały i patrzyły. Ja z otwartymi ustami, bo to było kompletne odwrócenie ról, a przy tym niezwykle piękne zjawisko, iskry leciały. Niby ci sami mężczyźni w Maroku i Polsce, ale jak silnie kultura na nich wpłynęła, że potrafią się tak ruszać! Jest to dla nich sposób ekspresji, okazanie radości życia i nie było w tym kontekstu seksualnego. Ostatnio przy organizacji konferencji na temat fińskiego modelu szkoły współpracowałam z ludźmi ze Skandynawii i też musiałam pogodzić się z tym, że nie odpisywali na maile przez tydzień, bo w ich kulturze wszystko idzie swoim rytmem, spokojnie, bez pośpiechu. Wbrew pozorom to kraj bardzo odmienny kulturowo.
Studenci UwB będą mieli okazję spotkać” Innych” mieszkających w Białymstoku albo w regionie?
Mamy zaplanowane dwie wizyty studyjne. Jedną w Fundacji Dialog, która wspiera cudzoziemców w Białymstoku, gdzie pracują m.in. Czeczeni. Chcę też zabrać studentów do Krasnogrudy. Te organizacje pokażą im, że różnorodność może być postrzegana też jako wartość. Zależy mi, żeby „Inny” nie kojarzył im się tylko z problemem do rozwiązania, żeby się go nie bali, ale żeby się pozwolili zaintrygować.
Sama też mogła się Pani poczuć jak obca, kiedy w 1999 roku przeniosła się Pani z Łodzi do Białegostoku.
Przeniosłam się, gdy dostałam tu pracę. Czułam się obco, bo nigdy wcześniej tu nie byłam, nie miałam znajomych. Chodziłam po mieście z mapą. Pytałam ludzi, czy to jest daleko i czy muszę jechać autobusem. Odpowiadali: o tak, to bardzo daleko. A z mojej łódzkiej perspektywy okazywało się, że to bardzo blisko. Niby jeden kraj, a już różnice. J Chodziłam i poznawałam przeszłość Białegostoku, która od samego początku bardzo mnie wciągnęła. Pisałam pracę magisterską o łódzkich Żydach. Tu żyło ich proporcjonalnie więcej niż w Łodzi. Zafascynowały mnie te puste miejsca po nich. Po pół roku zaczęłam realizować projekt „Złota macewa”. Wzięli w nim udział m.in. studenci socjologii. Poczułam się w grupie. Do tej pory ze wszystkimi współpracuję. Budowanie zespołu jest, według mnie, równie ważne jak efekty pracy. Jeśli ludzie mają satysfakcję z tego, co robią, uważają to za ważne, to zmienia się ich życie, nabiera więcej sensu. Od początku jednak, mimo że czułam się obco, miasto i jego mieszkańcy fascynowali mnie. Na porządku dziennym były na przykład pytania, czy jestem prawosławna czy katoliczka, co w Łodzi jest nie do pomyślenia Budziło to moją konsternację. A teraz jak jadę do Łodzi, to niektórzy mówią mi, że zaciągam. Pamiętam pierwszą po przeprowadzce wigilię ze studentami. „A może byście zaśpiewali jakąś prawosławną kolędę” – zaproponowałam. Cisza. Ktoś w końcu powiedział, że nie ma kolęd prawosławnych. A dzisiaj sama umiem kilka, ale wiem też, że są oficjalne kolędy do śpiewania w pracy i nieoficjalne. Ostatnio w szkole u syna zaśpiewałam kolędę po białorusku, bo nikt inny nie znał i jeden prawosławny chłopiec w pewnym momencie się do mnie dołączył. To jednak ciągle jest akt odwagi.
- Ma Pani ogromne rozeznanie w tym jak funkcjonują różne systemy szkolnictwa na świecie, ale też osobiste doświadczenie, jako mama dwójki synów. Gdyby mogła Pani wytyczyć reformatorski trend, to w którą stronę poszłyby zaproponowane przez Panią zmiany?
- Kluczowym czynnikiem, który należałoby moim zdaniem zmienić, jest relacja między uczniem a nauczycielem. Bardzo lubię uczyć i staram się traktować studentów po partnersku. Zakładam, że dużo wiedzą, mają swoje doświadczenie. Dla mnie sytuacja edukacyjna jest spotkaniem, i zarówno uczeń jak i nauczyciel powinni podejść do siebie z szacunkiem. Należę do osób, które szybko skracają dystans, nie udaję, że wiem, jeżeli nie wiem, zawsze staram się dać wybór. Tymczasem w polskiej szkole relacja jest bardzo hierarchiczna: ja jestem nauczycielem, ty masz mi się podporządkować i nie dyskutuj. Takie podejście często zabija cały poznawczy entuzjazm i naturalną ciekawość świata, jaką mają młodzi ludzie. Szkoła fińska jest dużo bardziej demokratyczna, dzieci uczą się też od siebie nawzajem. Przytoczę słynny eksperyment społeczny przeprowadzony w Indiach. W slumsach podrzucono dzieciom komputer i tyle. One same, przez nikogo nie instruowane, metodą eksperymentów i uczenia się wzajemnie, zaczęły go obsługiwać i nawet programować. W Polsce bywa, że nie dostrzegamy tej ogromnej siły i potencjału, jaki drzemie w małych ludziach, bo wychodzimy z założenia, że to my, dorośli, jesteśmy od uczenia, a moim zdaniem ten proces powinien być dwukierunkowy.
- Jest Pani mocno zaangażowana w promowania nowych technologii, także w edukacji. Można wymienić tu choćby „Techklub”. Nie boi się Pani zagrożeń jakie to niesie?
- Bardzo się boję. Uważam, że to jest jak nóż: może służyć do krojenia chleba i do zabijania. To świetnie widać na przykładzie Facebooka, gdzie tak często zdarzają się publiczne wirtualne lincze. Tym bardziej powinniśmy położyć nacisk na edukację, szczególnie jeśli chodzi o cyberbezpieczeństwo. Nowe technologie powinny być w procesie edukacyjnym tylko dodatkiem, bo nic nie zastąpi kontaktu człowiek - człowiek. Dla mnie największą satysfakcja jest uczenie w realu, choć pracuję też zdalnie, np. teraz uczestniczę w szkoleniu online z edukacji międzykulturowej w Hong Kongu, kursie o szkolnictwie włączającym w Republice Południowej Afryki. Ale marzy mi się, by wrócić do niektórych starych pomysłów, żeby przy każdej szkole był ogród, który mogliby pielęgnować uczniowie w ramach lekcji biologii.
Rozmnawiała Urszula Dąbrowska