Przypadek zdecydował, że został "naczelnym" historykiem Białegostoku

Data wydarzenia 14-06-2017

Dr hab. Adam Dobroński, prof. UwB, historyk, o tym, że jako człowiek z zewnątrz miał śmiałość wziąć się jako pierwszy po wojnie za monografię Białegostoku, o przyjaźni z prezydentem Ryszardem Kaczorowskim i o tym, że historia nie powinna dzielić.


- Ile lat pracuje Pan w Uniwersytecie w Białymstoku? 

Dr hab. Adam Dobroński, prof UwB: Prawie pół wieku, od 1972 roku.

- Ale nie pochodzi Pan z Białegostoku. Jak to się  stało, że został Pan „naczelnym” historykiem naszego miasta?

- Naczelnym? Trafiłem do Białegostoku przez przypadek. Skończyłem doktorat w Warszawie. Miałem żonę i dziecko, ale nie miałem mieszkania i ochoty na powrót do pracy w szkole. Tutaj zaproponowano mi etat z lokum spółdzielczym z puli dla specjalistów (poza kolejką) i dlatego się zdecydowałem. Chociaż pochodzę z miejscowości, która leży w połowie drogi między Białymstokiem a Warszawą – z Ostrowi Mazowieckiej, należącej przed wojną do województwa białostockiego, czyli taki całkiem obcy tu nie jestem. Mój mistrz, prof. Stanisław Herbst przykładał bardzo dużą wagę do regionalistyki, powtarzał nam, że badania trzeba zaczynać od spraw lokalnych. Kiedy przyjechałem okazało się, że w Białymstoku materiały są przebogate, historyków jak na lekarstwo, a czekają na nich badania i tematy niemal dziewicze. Jedyna pełna monografia miasta wydana była w 1933 roku! Po wojnie powstawały prace jedynie słuszne i bardzo przez to pokancerowane, lub broszurkowate. Chyba jako osoba z zewnątrz, nieuwikłana w układy, mogłem śmielej przystąpić do działania. Bo jednak białostoczanie mają kompleksy, jeśli chodzi o tożsamość i znajomość własnej przeszłości. Uważają, że niektórych tematów nie powinno się w ogóle podejmować.

- Pioniersko, jako jeden z pierwszych w regionie, zajął się  Pan trudnymi tematami, m.in.: Sybiraków, białostockich Żydów, zbrodni katyńskiej, wojny 1920 roku.

- Miałem szczęcie, bo nadeszła akurat fala wymazywania białych plam. Pomogło mi też to, że szybko wsiąkłem w ekipę „Kuriera Podlaskiego”, a potem „Porannego”. Pisząc do „Kramika regionalnego” było mi łatwiej wywoływać nowe wątki, bez rozległych badań wstępnych, czego wymaga warsztat historyka. Łatwo też nawiązałem kontakty ze świadkami, zyskałem dostęp do nieznanych materiałów. Niektóre tematy przeniosłem potem na grunt badawczy.

- Kiedy zakomunikował Pan ojcu, że chce Pan studiować historię, ten zapytał: ”Nie boisz się synu, że skończysz na Syberii?" Jak Pan odpowie na to pytanie z dzisiejszej perspektywy?

- Doświadczenia mojej rodziny nie były tragiczne, ale historia nas nie pieściła. Ojciec urodził się w Charkowie, a mama w USA.  Obydwoje byli Polakami, ich rodzice wyemigrowali za chlebem. Pobrali się w Ostrowi w czasie drugiej wojny światowej, szybko, żeby mamy nie wywieziono na roboty do Rzeszy. Ja urodziłem się za okupacji – w 1943 roku. Mógłbym się nawet – tu puszczam oko - uważać za poszkodowanego, bo kiedy wojska sowieckie podchodziły do Ostrowi, to pocisk upadł blisko ziemianki, w której ukrywała się cała rodzina. Moja siostra zmarła wkrótce na dyfteryt, który zbierał żniwo wśród dzieci. Mnie wyciągnął z tej choroby lekarz czerwonoarmista. Może i dlatego - to znów mała prowokacja - jestem pozbawiony uprzedzeń, odporny na ideologie i nie łatwo mnie zniechęcić do kontaktów z ludźmi o różnych obliczach. To oni są najważniejsi. Kiedy w latach 80. nawiązałem współpracę z Polakami w Grodnie,  zacząłem zajmować się losami Sybiraków, żołnierzy z wojny 1920 roku i partyzantami wszelkich odcieni, byłem cytowany przez Wolną Europę, to dochodziły mnie ostrzeżenia od towarzyszy z KW PZPR. A z drugiej strony trudno mnie było uznać za „wroga ludu”, bo w czasach studenckich miałem kontakty z prześwietnym Związkiem Młodzieży Wiejskiej, a jako doktorant należałem do Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Mało kto zdaje sobie sprawę z naszych ludowcowych dylematów.

- Jaki z tematów, które Pan podjął, powinien być dalej zgłębiany, jest ważny i ciągle do odkrycia?

- Jednak Białystok. Chciałbym jeszcze wrócić do monografii i napisać kolejną wersję, uwzględniając mocniej rolę naszego miasta w regionie. Boli mnie też, że znowu historię  bardzo się spłaszcza i pomija całe okresy, np. imperium carskiego, kiedy to miasto z rezydencji Branickich urosło do rangi ośrodka przemysłu włókienniczego. Czy nam się to podoba czy nie, to pod zaborem rosyjskim Białystok stał się Manchesterem Północy, największym centrum przemysłowym między Moskwą i Petersburgiem oraz Łodzią i Warszawą. I trzeba oddać sprawiedliwość białostockim Żydom, którzy tą miejskość wzmacniali. To wtedy Białystok, niestety, ulegał rusyfikacji, ale i ukształtowały się w nim relacje wielonarodowościowe, wielowyznaniowe z cechami, które przetrwały jeszcze okres dwudziestolecia międzywojennego, a dzisiaj wyraźnie osłabły. Nigdy w Białymstoku nie doszło do ostrych, krwawych zajść  polsko-żydowskich (pogrom w czerwcu 1906 roku był bezsprzecznie inspirowany przez siły carskie). Kiedy 27 czerwca 1941 roku Niemcy podpalili synagogę, to Polak otworzył boczne drzwi i dzięki temu uratowała się grupa Żydów. Ładnie o cnocie tolerancji mówił prezydent Ryszard Kaczorowski: „Tolerancji nikt mnie nie musiał uczyć,  wychowałem się na jednym podwórku razem z dziećmi  żydowskimi, niemieckimi, białoruskimi, rosyjskimi”. Potem to samo było w harcerstwie, już za II Rzeczypospolitej. Mało kto wie, że były też w Białymstoku drużyny harcerskie prawosławna i żydowska. Za dużo mamy teraz dzielenia, krańcowości, podsycania konfliktów.  

Chciałbym jeszcze dopełnić dwa wielkie tematy, które zacząłem. Po pierwsze wrócić do materiałów zbieranych przez lata w londyńskim Instytucie Polskim i Muzeum gen. W. Sikorskiego. Można na ich podstawie wniknąć głębiej i prawdziwiej w losy obywateli polskich wywiezionych za „pierwszego Sowieta” w głąb ZSRS. A drugi niedokończony temat to dzieje obwodu białostockiego, „małej guberni”, w której carat przeprowadzał do 1843 roku eksperymenty narodowościowe i wyznaniowe (kwestia unitów), by przenieść je częściowo do Królestwa Polskiego. Może i do wspomnień jednego z wielu po części benificentów (przykładem edukacja), a po części ofiar okresu PRL.

- Jak udało się Panu nawiązać współpracę z Ryszardem Kaczorowskim, Ostatnim Prezydentem RP na Uchodźstwie, i sprawić, że stał się przyjacielem Uniwersytetu?

- Prezydent stał się przyjacielem najpierw Filii Uniwersytetu Warszawskiego, a potem Uniwersytetu w Białymstoku, bo widział w nich szansę dla rozwoju rodzinnego miasta. Miasta ukochanego, w którym nie mieszkał od 1940 roku, ale o nim myślał i marzył. Pierwsze spotkanie było zaiste osobliwe, oprowadzałem pana prezydenta, już Honorowego Obywatela Miasta, po Białymstoku, gdy wreszcie mógł znów do nas zawitać. Ja, ostrowiak z urodzenia, on białostoczanin z krwi i kości. Obaj jednak mieliśmy świadomość, że trzeba jak najszybciej uzupełnić luki w opisie dziejów miasta i trzeba podjąć próbę połączenia kolejnych epok prostując powielane błędy, dociekając wartości rzeczywiście białostockich, przywracając pamięć o zasłużonych mieszkańcach. Potem były spotkania londyńskie, długie przyjacielskie rozmowy, miesięczna rezydencja, teksty pisane do „Dziennika Polskiego”. Połączyła nas pasja historyczna i klimaty białostockie, dociekliwość w interpretowaniu dawnych i bieżących wydarzeń. Prezydent mi zaufał, ja korzystałem z jego wiedzy. Mam satysfakcję, że powstające dziś książki i artykuły o Ryszardzie Kaczorowskim są oparte głównie o fakty z biografii przeze mnie zapisanych. I ciągle mam też wrażenie, że nie wystarczająco doceniamy w kraju historyczną rolę naszego wielkiego rodaka. Oby temu służył jeszcze lepiej i Gabinet Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego ulokowany obecnie w kampusie uniwersyteckim, a powstały dzięki zaufaniu, jakim darzy naszą uczelnię pani Karolina Kaczorowska. Cieszę się bardzo, że mogłem być pośrednikiem w tej sprawie.

- Co najbardziej dziwiło Ryszarda Kaczorowskiego w powojennej Polsce?

- Prezydent był bardzo powściągliwy w okazywaniu zdziwień, wolał mówić o radości z budowania odrodzonej Rzeczypospolitej. Przyjął zasadę, że nie ma prawa komentować oficjalnie nowej rzeczywistości krajowej, bo nie brał udziału bezpośrednio w jej kształtowaniu. Myślę, że nie chciał dolewać przysłowiowej oliwy do ognia, bolały go tak dalekie podziały, także w harcerstwie. W Białymstoku trafił od razu na bardzo przyjaznych mu ludzi. Wstawał rano, spacerował po mieście, rozmawiał z ludźmi. Białostoczanie zaczęli go rozpoznawać, miał tu zresztą i swoich dawnych kolegów, nawet młodzieńczą miłość, której nie chciał nam ujawnić. Wspominam bardzo mile dwutygodniowy pobyt prezydenta w ośrodku wczasowym w Supraślu, tam miał więcej czasu do dzielenia się opowieściami. Bardzo się cieszył z wypraw do Puszczy Białowieskiej, odwiedził wiele miejscowości w regionie. Poznawał i Polskę, czego nie zdążył zrobić przed wojną. Wszędzie budził sympatię, stał się Prezydentem Polaków i najlepszym ambasadorem Białegostoku na świecie.

Niestety, nagle zabrakło nam pana Ryszarda. Przed jego wylotem do Smoleńska spotkaliśmy się w Londynie, żeby omówić koncepcję książki o białostoczanach na emigracji powojennej. Tylko on mógł zestawić obszerny ich wykaz, pomóc w dotarciu do rodzin rozsianych po całym świecie, ułatwić zebranie materiałów archiwalnych.  Umówiliśmy się na ciąg dalszy rozmowy po powrocie Ryszarda Kaczorowskiego z uroczystości katyńskich.
Ta książka, niestety, nie powstanie.  

- Dziękuję za rozmowę,


Urszula Dąbrowska


Zdjęcie z uroczystości jubileuszu 70-lecia dr hab. Adama Dobrońskiego, prof. UwB z 12 grudnia 2013 roku