Dr hab. Marek Kochanowski, literaturoznawca UwB i animator kultury: Kto czyta, mniej błądzi.

Data wydarzenia 13-12-2017

 

To prawda, że Pańska kolekcja komiksów jest jedną z większych w Białymstoku?

Dr hab. Marek Kochanowski: Prawdopodobnie, choć nie zbieram wszystkich komiksów, tylko powieści graficzne. Jest jeszcze kilku podobnych do mnie w naszym mieście, wymieniamy się między sobą. Robię to z pasji, ale kiedyś przyszedł taki czas, że musiałem sprzedać parę pozycji, żeby naprawić samochód i okazało się, że kwota za trzy albumy wystarczyła na dosyć kosztowną naprawę.  

Jest to więc też lokata kapitału?

Nie byłem tego świadomy, kiedy zaczynałem swoją kolekcję, dopiero później zauważyłem na Allegro, że niektóre komiksy są rzadkie i poszukiwane. Osiągają też wysokie ceny – ok. 300 złotych. A ja je mam.

Ponoć wykorzystuje Pan komiksy w celach dydaktycznych?

Bywam zapraszany na komiksowe lekcje do szkół. Opowiadam, które albumy warto czytać, skąd się wzięły, jakie są ich związki z innymi dziedzinami sztuki. Wożę ze sobą ciężki plecak, w którym mam spakowany zestaw obowiązkowy. Bo to inne doświadczenie słuchać o danym komiksie, a czym innym jest go obejrzeć, przekartkować, zatrzymać się na jakimś fragmencie.  

Oglądałam niedawno komiks, opowiadający o ludziach jako myszach w czasie II wojny. Nie podejrzewałam, że ten gatunek może podejmować ważkie tematy.

To klasyk - „Maus. Opowieść ocalałego” Arta Spiegelmana, który jest w kanonie różnych form narracyjnych o Holokauście. Podczas prezentacji pokazuję komiksy, które mówią o przechodzeniu przez chorobę np. „Niebieskie pigułki”, o traumie rozpadającej się rodziny, komiksy dziejące się w określonym kręgu kulturowym, np. zajmujące się problemem wyparcia czy odkrywania tożsamości, ukraińskie komiksy poświęcone tzw. „wielkiemu głodowi”, komiksy o Czarnobylu, o dojrzewaniu w kulturze arabskiej. Stereotypy na temat komiksu są takie, że to tylko Kaczor Donald, albo: „taki duży chłopiec, a czyta komiksy”. Przeważnie spotykam się z negatywnym nastawieniem i niewiedzą i do tej formy sztuki muszę często odbiorców, nawet tych młodych, przekonywać. Dlatego piszę o komiksach, chodzę po szkołach i głoszę J

Jako literaturoznawca, gdzie Pan umiejscawia komiksy? Czy to jeszcze jest literatura?

Niektórzy mówią, że to jest jedność ikonolingwistyczna, czyli połączenie słowa z obrazem. Uważam, że jest to specyficzny gatunek zmącony, twórczość wykorzystująca wiele form ekspresji. Komiks narodził się w drugiej połowie XIX wieku. Najciekawszą jego odmianą jest powieść graficzna. Czyta się ją jak książkę, od okładki do okładki. Jest zamkniętą, skończoną całością. Kiedyś musiałem przywozić komiksy ze Stanów, teraz wydawnictwa typu Timof czy Kultura Gniewu wydają świetne pozycje. Moimi ulubionymi autorami są Guy Delisle, Alan Moore, Moebius czyli Jean Giraud, Craig Thompson, Krzysztof Gawronkiewicz, Milo Manara. To autorzy obszernych  pozycji, „Blankets. Pod śnieżną kołderką” Thompsona ma 600 stron, kluczem opowieści jest wspomnienie dzieciństwa, które tłumaczy jaki wpływ ma na nas pierwsza miłość, dlaczego boimy się kochać, jakie jest źródło naszych traum.  

Poleci Pan jakiś ciekawy komiks dotyczący naszego regionu?

Ciekawe są „Pocztówki z Białegostoku” Joanny Karpowicz, wydane przez Centrum im. Ludwika Zamenhofa. Bardzo niekomiksowe, bez fabuły, ale więcej mówią o Bojarach, tutejszych tradycjach, białostockich Żydach, niż wiele naukowych narracji. To mnie właśnie w nauce szczególnie interesuje – poszukiwanie języka, który jest uniwersalny, zrozumiały, dzięki któremu dotrę do ludzi spoza uniwersyteckiej wspólnoty. Nie chciałbym przy tym odchodzić całkowicie od języka moich badań ani przesadnie nieść się językowi potocznemu.  Na zajęciach namawiam studentów, by nie zamykali się w typowo polonistycznym przekazie, ale by wykorzystywali różne formy kontaktu z odbiorcami, także komunikację pozawerbalną, sztukę przemawiania, prezentacji i chociażby media społecznościowe; Twitter czy Instagram są dla mnie naturalną drogą komunikacji z otoczeniem.   

Jest Pan współtwórcą Stowarzyszenia Fabryka Bestsellerów, które założyli pracownicy i studenci Wydziału Filologicznego UwB. Działa od 11 lat i coraz bardziej zwiększa obroty. Organizowany przez nie Festiwal Literacki „Zebrane” rokrocznie przyciąga tłumy. Jak to się udało?

Nieformalne hasło naszego stowarzyszenia brzmi: „Kto czyta, mniej błądzi”. Całkowicie się pod nim podpisuję. W stowarzyszeniu nie mamy liderów, tworzymy raczej zgraną grupę. Na początku robiliśmy więcej projektów, w ciągu roku po 6 imprez plus różnego rodzaju warsztaty: edytorskie, ilustracyjne, fotograficzne, komiksowe, mamy też na koncie propozycje wydawnicze, jak przewodnik dla dzieci po Białymstoku „Spacer z Kawelinem”. Sukces „Zebranych” to nie tylko ponad stu goszczących w Białymstoku autorów, ale i zbudowanie publiczności i kreowanie dobrych praktyk. Dziesięć lat temu bywało tak, że na niektóre spotkania przychodzili tylko członkowie Stowarzyszenia, dziś czasami gościmy 300 osób na jednym wydarzeniu. Trudno też było zmienić negatywne skojarzenia na temat spotkań literackich: sztywnych i czołobitnych. Musieliśmy przekonać odbiorców, że to może być po prostu wciągająca rozmowa. Najbardziej cieszy mnie to, gdy na nasze spotkania przychodzą też ludzie, którzy książek nie czytają, ale chcą posłuchać kogoś ciekawego, z kimś porozmawiać. Właśnie na tym mi zależy, by przyciągać i przekonywać tych nieczytających.

Tak Pan widzi popularyzację nauki?

Chodzi o to, by jakaś część wiedzy o literaturze, którą się zawodowo zajmuję, została  przetransformowana na sposób spędzania wolnego czasu przez zwykłych ludzi, na ich codzienność. Fascynują mnie metody, jakimi mogę dotrzeć do nieczytających, pasjonują niebanalne sposoby opowiadania o książkach. Na koncie w naszej bibliotece uniwersyteckiej mam kilkadziesiąt książek, które potem polecam wszystkim dookoła, a w związku z tym, że śledzę rynek wydawniczy, sporo zakupów również bibliotece sugeruję. Staram się popularyzować czytelnictwo na każdym kroku.

Ma Pan sukcesy?

Wożę stosy książek do domu moich teściów, którzy prowadzą gospodarstwo na Sejneńszczyźnie, pożyczam swojej rodzinie. Proponuję konkretne wydawnictwa studentom, znajomym, także spoza branży, oni z kolei pytają mnie o nowe, również ci, którzy wcześniej nie czytali.

 Wierzy Pan w przyszłość książki? Czytelnictwo spada z roku na rok, 63% Polaków nie czyta wcale.

Zaczynajmy od siebie, czytajmy swoim dzieciom, dyskutujmy o książkach. Bywam gościem w przedszkolu moich dzieci, gdzie czytam całym grupom. Ostatnio na kongresie bibliotekarzy w Łomży miałem wygłosić wykład o Wyspiańskim. Wygłaszały tam referaty m.in. bibliotekarki i trochę narzekały, że teraz czyta się tylko Stephena Kinga czy „Grę o tron”. Zmieniłem koncepcję mojego wystąpienia. Zacząłem opowiadać, że w swojej praktyce dydaktycznej i animacyjnej przywołuję także Kinga, który jest przecież filologiem, a w jego książkach spotykamy wiele aluzji literackich. Wykorzystuję komiksy, seriale, nowe media, gry komputerowe, bo tym językiem trafiam do młodych ludzi. Przejmijmy ich strategię: „Ok. czytasz Kinga? Super. To ja ci zaproponuję coś jeszcze”. Ale nie rezygnujmy z rozmów o ich czytelniczych upodobaniach, nie negujmy ich, nie patrzmy z wysoka. Jestem też zwolennikiem pozainstytucjonalnego wychodzenia do ludzi, Fabryka Bestsellerów na dworcu PKS zrobiła spotkanie z Michałem Olszewskim, który wydał wtedy książkę „Zapiski na biletach”. Moja wizja uczelni to uniwersytet zaangażowany.

Co to znaczy uniwersytet zaangażowany?

Mam wrażenie, że jako akademicy żyjemy trochę w zaklętym kręgu własnych problemów, języka, ambicji, starań o granty, publikacje, czasami karmimy się różnego rodzaju naukową celebrą, głównie liczymy punkty. Jeśli nie wychowamy sobie czytelników, to stracimy przyszłych odbiorców tychże grantów, a też studentów, a nie ma uniwersytetu bez studentów. Uniwersytet zaangażowany to taki, który przekracza ten krąg, wychodzi do społeczności, czasami nawet trafia pod złe adresy, żeby zachęcić ludzi do czytania. Miałem zajęcia o komiksie z chłopakami z zakładu poprawczego. Byli zainteresowani. Prowadziłem spotkania w szkołach zawodowych. Można. Musimy z naszą wiedzą wychodzić na zewnątrz, poza uczelnię i się nią dzielić.  

Zaangażowanie kojarzy się z misją.

Pyta Pani, czy czuję misję popularyzatora czytelnictwa? Tak, czuję.

Dr hab. Marek Kochanowski, adiunkt w Zakładzie Literatury Pozytywizmu i Młodej IFP UwB, animator kultury, członek kapituły nagrody Literackiej Prezydenta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, prezes Stowarzyszenia „Fabryka Bestsellerów”, autor kilkudziesięciu prac naukowych, w tym czterech monografii.

 

Rozmawiała Urszula Dąbrowska

Fot. Tomasz Pienicki