Na uczelni jest to, co lubię: dużo rozmów i książek – wywiad z rektorem UwB dr hab. Robertem Ciborowskim, prof. UwB

Data wydarzenia 08-11-2016

Uwielbia stare mapy, „Karierę Nikodema Dyzmy” i Cervantesa (choć daleko mu do Don Kichota). Przyznaje się do dwóch miłości (piłkarskich) – Jagiellonii Białystok i Liverpool FC. Na studiach pochłaniała go makroekonomia, a podczas pracy może mu przeszkadzać tylko jazz i muzyka klasyczna. Nowy rektor Uniwersytetu w Białymstoku, dr hab. Robert Ciborowski, prof. UwB, uchyla rąbka tajemnicy i opowiada o sobie.

- Panie rektorze, dlaczego został Pan naukowcem?  A nie na przykład piłkarzem?

- Ciekawe pytanie. Rzeczywiście w liceum musiałem dokonać takiego wyboru  – grałem wtedy w trampkarskiej drużynie Jagiellonii Białystok.  Jednocześnie uczyłem się w I LO w Białymstoku – to wymagająca szkoła. I wychowawczyni postawiła sprawę jasno: albo sport, albo szkoła. I miała rację. Obu rzeczy nie dało się pogodzić. Granie w piłkę to były przecież cztery treningi w tygodniu, do tego mecz w weekend. Niewiele czasu zostawało na naukę. Wybrałem szkołę. Na pewno miała znaczenie rodzinna tradycja, która wpłynęła zarówno na ten licealny wybór, jak i na moją późniejszą decyzję o tym, że chcę zostać naukowcem. Rodzinna tradycja nauczycielska.  Atmosferę ciągłych dyskusji i sporów mam chyba po prostu w genach.  Chciałem zawsze funkcjonować w takim rozdyskutowanym środowisku jak nauczycielskie – a zawód naukowca mi to umożliwiał. Choć oczywiście nie od razu byłem przekonany do pracy naukowej, analizowałem różne możliwości. Przypadek zrządził, że kiedy kończyłem studia, zaproponowano mi pozostanie na uczelni. Przetrwałem pierwszy rok – bo wówczas po roku oceniano pracownika i decydowano, czy powinien zostać na uczelni. Kiedy ta pozytywna dla mnie decyzja wreszcie zapadła, wiedziałem już, że dobrze wybrałem, bo na uczelni działo się to, co najbardziej lubię: było dużo rozmów i dużo czytania książek. A ja zwyczajnie nie wyobrażam sobie, by którejś z tych czynności mogłoby w moim życiu zabraknąć!

- Jest Pan ekonomistą, ale jednocześnie ma Pan bardzo szerokie zainteresowanie. Można by powiedzieć – człowiek renesansu.

- Niestety.

- Dlaczego niestety?

- Bo nie wiem, czy to dziś dobry symbol współczesności, obecnie raczej stawia się na wąskie specjalizacje. A ja rzeczywiście czytam wszystko (u fryzjera to nawet kolorowe gazety smile), co mi w ręce wpadnie. Zakres, jaki książka obejmuje, jest często drugorzędny, chociaż mam swoje ulubione tematy – zawsze oczekuję, że czegoś nowego się dowiem i to jest dla mnie wartość kluczowa. Tak jest z książkami, tak jest ze spotkaniami naukowymi – jeśli nie ma tej wartości dodanej, jeśli nie usłyszę czegoś nowego, to uważam ten czas za stracony. Przy czym z książki jednak zawsze czegoś się dowiaduję.

- Czemu, przy tak szerokich zainteresowaniach,  wybrał Pan ekonomię, a nie jakąś inną dziedzinę wiedzy?

- Szczerze mówiąc, trochę przez przypadek. Zawsze chciałem studiować geografię. Geografia zawsze była najciekawsza - już od szkoły podstawowej i chyba z powodu książek Szklarskiego. Pochłaniałem wszystko, co z nią związane. Np. potrafiłem wymienić  15 największych portów świata, ale, uwaga z wielkościami ich przeładunków, bo same nazwy były rzeczą trywialną. Zawdzięczam to moim nauczycielom, głównie z liceum, którzy genialnie wzbudzali zainteresowanie mapami. Do dziś mam słabość do map, zwłaszcza starych, które kolekcjonuję. Oczywiście chciałem też studiować geografię, a dokładniej – kartografię. Ale w Białymstoku nie było takich studiów, a ze względów finansowych nie mogłem uczyć się w Warszawie. Musiałem więc wybrać coś dostępnego na miejscu. Szukałem studiów, na które na egzaminach wstępnych zdawało się dwa moje ulubione przedmioty: historię i matematykę. I w ten sposób znalazłem ekonomię. Chociaż w rodzinie zniechęcano mnie trochę do ekonomii. Jeden z moich krewnych pracował wtedy w handlu zagranicznym i zawsze twierdził, że ekonomiści nie są do niczego potrzebni, bo decyzje i tak podejmuje się zupełnie inaczej. Wtedy to była prawda. Ja jednak już postanowiłem. Kiedy zacząłem studiować, bardzo szybko przekonałem się, że trafiłem idealnie. Fascynowało mnie wiele przedmiotów: geografia ekonomiczna, historia myśli ekonomicznej, ale przede wszystkim makroekonomia – byłem nią naprawdę pochłonięty.

W czasie studiów zrobiłem sobie dwuletnią przerwę, pojechałem do USA.  Wracałem do Polski w 1989 roku, dokładnie 5 czerwca. A 4 czerwca 1989 r. rozpoczynała się transformacja ustrojowa.  Wtedy już wiedziałem, że ekonomia to najlepszy wybór z możliwych, że ekonomia właśnie zaczyna naprawdę mieć znaczenie.

- Czyli trafił Pan w odpowiedni moment.

- Tak. Zresztą moje pokolenie w ogóle świetnie trafiło. Fajnie jest coś zaczynać. Wtedy pojawia się dużo możliwości, dużo szans. W 1989 r. była masa ofert pracy dla ekonomistów, także biznesowych. Czasem zastanawiałem się, czy nie pójść do biznesu, ale ja się chyba jednak do biznesu nie do końca nadaję. Potrzebuję raczej czasu na myślenie, czasu nad książką, bycie z samym sobą, a nie ciągłego szukania okazji, sprzedawania, etc.  Potrzebuję spokoju i koncentracji. Może mi w tym przeszkadzać jedynie dobry jazz albo muzyka klasyczna, nic ponadto. Mam wyczulony słuch i bez muzyki w ogóle nie potrafię pracować, bo słyszę wszystko, co się dzieje na ulicy. Muzyka, książka, spokój – i wtedy można pracować!

- Wybrał Pan ekonomię, choć to trochę nasza podlaska pięta Achillesowa…

- Ekonomia w ogóle jest słabością Polski, nie tylko Podlasia czy Białegostoku.  Ciągle brakuje nam dobrego wykształcenia ekonomicznego i znajomości zasad ekonomii na poziomie przynajmniej podstawowym.  Coś niecoś wiemy, ale nie do końca. Częstokroć widać to nawet w niektórych zachowaniach, gdy chcemy osiągnąć jakieś cele ekonomiczne, które się wzajemnie wykluczają (np. wysokie wydatki państwa i niskie podatki). Chyba odeszliśmy od prawdziwego studiowania, czyli dogłębnego poznawania przedmiotu. Dziś ma być łatwo, szybko i przyjemnie. I tak jest też z wiedzą ekonomiczną – coś tam wiemy, ale kiedy trzeba wskazać zależności, wyciągnąć wnioski, pojawia się problem. Te braki w wiedzy rzutują na decyzje, także te dotyczące całej gospodarki – właściwie ekonomia zawsze jest w tle. Ważniejsze wydają się inne czynniki. Tymczasem ekonomia jest nauką bardzo prostą – trzeba tylko ją chcieć zrozumieć i wykorzystać. Pewnie łatwiej jest czasem przeskoczyć nad prawami ekonomicznymi, niż zrobić z nich użytek – zwłaszcza, że konsekwencje takiego „przeskakiwania” widać dopiero po kilku latach. Niestety nie jest to korzystne dla ekonomii ale i dla społeczeństwa.

- Nie zniechęca to Pana do ekonomii?

- Kiedyś mnie to denerwowało, a dziś tylko śmieszy. Ponoć kolejny etap to zniechęcenie, ale jeszcze do niego nie doszedłem. Po co się denerwować sprawami, na które nie mamy wpływu? Wiem swoje, mam swoją opinię, potrafię ją uargumentować – i to mi wystarcza. Chociaż uwielbiam Cervantesa, to daleko mi do Don Kichota. 

- Długie jesienno-zimowe wieczory najchętniej spędza Pan…?

- Zdecydowanie nad książką z muzyką w tle. No chyba, że jest mecz. Oglądam regularnie mecze Jagiellonii Białystok i Liverpool FC. To są dwie moje miłości od zawsze.  Jagiellonia – od czasu, gdy przyjechałem do Białegostoku, czyli od 1977-78 roku. A Liverpool? Kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem, brat namówił mnie do grania w zakładach piłkarskich. Wtedy obstawiało się ligę polską i angielską. Chcąc nie chcąc trzeba było mieć swój ulubiony klub polski i jeden angielski. Wybór Jagielloni była naturalny (chociaż wtedy nie zawsze była w zakładach, bo obejmowały one tylko I i II ligę). Gorzej było z angielskim. Trafiłem jednak na gazetę (co ciekawe czeską), w której znalazłem mnóstwo zdjęć z finału Pucharu Europy z 1981 roku. Liverpool kontra Real. Tak mnie one zafascynowały, że do dziś mam do tego klubu sentyment. A jak wiadomo – wszystko można w życiu zmienić, ale nie klub piłkarski, któremu się kibicuje.

- A jeśli nie ma meczu i nie czyta Pan książki ekonomicznej, to po jaką książkę Pan sięga?

- Historyczną, choć nie zawsze w sensie dosłownym Chodzi o czas, w którym dzieje się akcja. Moim ulubionym okresem jest Polska międzywojenna i chyba przeczytałem wszystko, co o niej napisano. To wynika z fascynacji książką „Kariera Nikodema Dyzmy”, którą przeczytałem z pięć razy, a film widziałem z jedenaście.  Teraz jednak przechodzą do czasów trochę odleglejszych – starożytny Rzym, średniowiecze. Dużo czytam też literatury pięknej, popularnej czyli literatury, która ma wywoływać emocje.  Książka zawsze powinna opowiadać jakąś historię – i wzbudzać emocje. Tak jak dobry mecz. Dobra rozmowa. I dobre spotkanie naukowe.  To one tworzą wartość dodaną w życiu człowieka.

Anna Mierzyńska