Wojciech Pilichowski: bieganie uzależnia!

Data wydarzenia 16-11-2016

Wojciech Pilichowski, zastępca kanclerza UwB, nazywany jest w uniwersyteckich kuluarach Szczupłym. Na przezwisko to ciężko zapracował. Jest najgorętszym na UwB orędownikiem uprawiania sportu. „UwB Team” to jego inicjatywa. Sam jeździ na rowerze – niemal wyczynowo, biega – także maratony. Jako długodystansowiec zadebiutował w 2013 roku na Biegu Niepodległości. Trzy lata później trasa tego 10-kilometrowego biegu prowadziła przez Kampus UwB. Wicekanclerz oczywiście „maczał w tym palce” i biegł w stawce. 

Ze sportem zawsze mu było po drodze.

- W szkole w Suwałkach uczęszczałem na SKS-y. Najpierw biegałem na nartach, a potem przełaje. Łączyłem to z harcerstwem. W wieku lat 16 zdobyłem nawet wicemistrzostwo województwa w biegach na orientację w swojej kategorii wiekowej – wspomina początki.

Nigdy jednak o zawodowym sporcie nie myślał. Jak każdy Wojtek chciał być strażakiem.  Ostatecznie skończył Politechnikę Białostocką.  Zaangażował się w tworzenie Biura Karier PB i przepracował w nim dziewięć lat. W czasie studiów nie zerwał ze sportem. Zaczął pchać sztangę. Zdobył akademickie wicemistrzostwo w kategorii do 70 kg. Wyciskał 110 kg na ławeczce. Po trzydziestce zrezygnował ze sportu. Pochłonęła go codzienność: praca, rodzina, dzieci.

- Większość czasu spędzałem za biurkiem albo za kierownicą i skończyło się to dyskopatią, o której mówi się, że jest chorobą cywilizacyjną XXI wieku – opowiada. – Miesiąc na oddziale neurologii, dwa miesiące rehabilitacji.  

Cztery lata temu, kiedy wreszcie stanął znów na nogi, przypadkowo spotkał kolegę, który jeździł sportowo na rowerze MTB. Umówili się, że jutro pojeżdżą trochę razem, a pojutrze wystartują w zawodach. Dwa miesiące później mieli już swoją ekipę, po jakimś czasie przyjęła nazwę: Grupa Szalonych Rowerzystów (GSzR). Wystartowali w swoim pierwszym wyścigu – Scandia w Białymstoku.

- Na trasie 30 kilometrów umierałem ze cztery razy, zastanawiając się: dlaczego ja to robię i dlaczego jest tak daleko do mety – wspomina Wojciech vel. Szczupły. – Ale po przekroczeniu mety ogarnia człowieka taka euforia, że tylko pyta, kiedy następny raz.

Teraz przez rok przejeżdża rowerem około trzy tysiące kilometrów. Na każdym treningu stara się robić jakieś 30-50 km. Po pierwszym sezonie rowerowym nastała długa zima. Z nudów i dla utrzymania kondycji zaczął więc biegać. Postanowił sobie: 

- Zanim skończę 43 muszę przebiec 42 – czyli maraton. – Pierwszy był najfajniejszy.  Pojechałem na Mazury, nie przygotowując się specjalnie. Nie przebiegłem do tej pory większego dystansu niż 20 km. Naczytał się człowiek książek i czeka, kiedy go ta „ściana” spotka. „Ściana” to w języku biegaczy moment, kiedy fizycznie nie dasz rady zrobić ani kroku więcej. Kilometry leciały, a „ściany” nie ma. Spotkałem fajnych ludzi, przegadaliśmy kilka ładnych kilometrów i meta sama przyszła. Żadnej „ściany”. Skończyłem bieg z bardzo dobrym wynikiem, poniżej czterech godzin i myślałem, że mogę wszystko.

Ze „ścianą” się jednak w końcu zderzył. Biegi długodystansowe uczą pokory. W 2016 roku testy sprawdzające wypadały bardzo dobrze, odbywał regularne treningi. Wydawało się, że wszystko pójdzie ok.

- Robiłem zamach na „życiówkę”, a czas miałem o pół godziny gorszy niż zwykle – mówi. - Niektórzy twierdzą, że maraton zaczyna się dopiero po 30 kilometrze. Ja ostatnich siedem szedłem, ba, ledwo się wlokłem. Gdyby nie to, że trasa biegła przez las i nie było jak z niej zejść, zrezygnowałbym. „Ściana” totalna.  Przypomniałem sobie, co mówią ultramaratończycy, że biegniesz do granicy bólu, a potem dalej biegniesz. Dowlokłem się. Uprawiając sport ciągle przesuwasz sobie granice, stawiasz sobie coraz bardziej wymagające cele. Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałem sobie, że wystartuję w maratonie, a tylko w tym sezonie zaliczyłem trzy.

Bieganie uzależnia i wymaga − systematyczności, planowania, narzucenia sobie rygorów, dobrej organizacji czasu. Tylko 2% ludzi przebiega maraton. I wszyscy oni twierdzą, że nawet sam ten fakt po prostu podnosi poczucie wartości.

- Robię to chyba po to, by sprawdzić jak działam w sytuacjach ekstremalnych, kim wtedy jestem. Jeśli zmierzysz się z tą przysłowiową „ścianą” i nie poddasz się, to rodzi się poczucie pewności, że z innymi trudnymi sprawami też dasz sobie radę. To się przekłada na życie − odpowiada na pytanie: dlaczego? - Z drugiej strony jest to odskocznia od szarości. Problemy dnia codziennego zmniejszają się proporcjonalnie do przebiegniętego dystansu. Biegnąc po prostu czuję się dobrze z samym sobą i to jest najważniejsze. Problemy schodzą na plan dalszy. Ilość endorfin dostarczona organizmowi po wysiłku fizycznym jest nie do opisania. Po ukończeniu maratonu chodzę uchachany przez dwa, trzy dni i dzielę się szczęściem ze wszystkimi.

Choć biegacz jest w swojej walce ze słabością samotny, liczy się to, że jest w peletonie. Startujących zna się tylko z imienia, ale panuje atmosfera pełnej akceptacji. Nikt nie pyta: co robisz poza bieganiem, ile zarabiasz? Białystok staje się miastem biegaczy. Kiedy cztery lata temu ruszyła akcja Białystok Biega w pierwszym maratonie biegło 300 osób, teraz − wraz z biegami towarzyszącymi − w imprezie bierze udział ponad dwa tysiące ludzi. Jest progres. Stratują, z powodzeniem, licealiści, studenci, a także stypendyści ZUS (nie chcą, by nazywać ich emerytami), którzy potrafią 30-latkowi dołożyć na prawie każdym dystansie.

- Byłem zdziwiony, że aż tylu pracowników UwB jest zainteresowanych bieganiem. Być może, zanim sam nie zacząłem, nie zwracałem na to uwagi – mówi Wojciech Pilichowski. - W bieganiu nie chodzi o ściganie się ani o rywalizację, a jeżeli już, to raczej o to, by poprawić swój własny rezultat. Na trasie gadamy, wygłupiamy się, pomagamy sobie. Każdy, kto ukończy maraton dostaje medal, a zwycięzcami są wszyscy, którzy dotarli do mety.

Urszula Dąbrowska