Otwarty dostęp w nauce – rozwiewamy mity!

Data wydarzenia 24-10-2016

"Pracujemy dziś w tzw. przyspieszonej akademii: nasza praca naukowa musi jak najszybciej przynosić efekty, bo z nich jesteśmy na bieżąco rozliczani, musimy spełniać wymogi władz uczelni, władz krajowych, kategoryzacji uczelni itp. Naukowców można więc zaangażować w ideę otwartego dostępu, jeśli im się pokaże tzw.  „marchewkę”." 

Tydzień Otwartego Dostępu w Nauce na Uniwersytecie w Białymstoku to wielka debata na temat bezpłatnego i powszechnego dostępu do badań i publikacji naukowych.  Debatę zorganizowała Biblioteka Uniwersytecka im. Jerzego Giedroycia w Białymstoku, we współpracy z Fundacją Laboratorium Badań i Działań Społecznych „SocLab”, a prowadził ją dr hab. Emanuel Kulczycki z Zakładu Teorii i Filozofii Komunikacji w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.  Emanuel Kulczycki jest jednocześnie blogerem naukowym, przewodniczącym V kadencji Rady Młodych Naukowców  organu doradczego Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego,  członkiem Krajowej Rady Bibliotecznej przy MKiDN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN.

Rozmawiamy z nim o mitach związanych z otwartym dostępem w nauce – i próbujemy je rozwiać.  

- Otwarty dostęp w nauce – co to jest?

- Mówiąc najprościej:  to sprawianie, że ktoś może bezpłatnie i bezproblemowo zapoznać się z wynikami naszych badań naukowych. Otwarty dostęp to nic nowego, funkcjonuje przecież od samego początku nowożytnej nauki, czyli mniej więcej od XVII-XVIII wieku, tylko zmieniła się jego forma – i to ona przeraża naukowców.  Forma, którą wykorzystujemy na co dzień, czyli internet. Sieć daje olbrzymie możliwości dystrybucji treści.

- Wydawać by się mogło, że jest to postulat oczywisty, w którego wykonaniu przeszkodą mogą być jedynie kwestie techniczne. Tymczasem okazuje się, że do otwartego dostępu do nauki wciąż trzeba przekonywać, także naukowców. Dlaczego?

- Ten problem wynika z niewiedzy naukowców. Nie wiedzą, czym naprawdę jest otwarty dostęp i co może im dać, natomiast przypuszczają, że są z nim związane jakieś niebezpieczeństwa. A to nieprawda. Klasycznym argumentem przeciw, który często słyszę, jest stwierdzenie: „jak udostępnię swoją pracę, to ktoś mi ją ukradnie”. A jest zgoła odwrotnie – otwarty dostęp chroni nas przed plagiatem, bo dzięki powszechnej dostępności pracy bardzo łatwo sprawdzić i wykazać plagiat, dużo łatwiej niż przy pracy nieznanej.  Problem z otwartym dostępem leży więc w mentalności naukowców i władz, czy to na poziomie lokalnym, czy też krajowym.

Drugim problemem jest wyobrażenie naukowców, że jeśli coś jest w otwartym dostępie, to już nie można tego drukować w wersji papierowej.  To też jest mit – otwarty dostęp nie wyklucza żadnej formy publikacji.  Często pojawia się też stwierdzenie, że to, co jest w internecie, jest znacznie mniej prestiżowe niż wydane „na papierze”.  Wszystkie te mity wynikają z niezrozumienia, na czym polega dziś otwarty dostęp i w jaki sposób funkcjonuje. Dlatego takie spotkania, jak to na Uniwersytecie w Białymstoku podczas Tygodnia Otwartego Dostępu, są absolutnie kluczowe w uświadamianiu naukowców i pokazywaniu im, w jaki sposób oni sami mogą na takim działaniu skorzystać.

- Czy rzeczywiście na otwartym dostępie korzystają sami naukowcy?

- Otwarty dostęp ma służyć przede wszystkim naukowcom – ma chronić ich pracę, upowszechniać wyniki ich badań.  Stąd zresztą sama idea autorstwa w nauce jako przypieczętowania pierwszeństwa odkrycia: jeżeli coś opublikuję jak najszybciej, czyli dziś właśnie w internecie, jest to moje, mego autorstwa.  Naprawdę warto z tego korzystać, zwłaszcza że Polska ma świetną infrastrukturę w tej dziedzinie, nie ma więc praktycznie żadnych problemów technicznych dla otwartego dostępu.  Problem leży w mentalności.

- To wróćmy do pierwszego pytania: dlaczego naukowcy nie chcą udostępniać swoich prac?

- Z mego doświadczenia wynika, że powód jest brutalny: dostęp do ich wiedzy nie jest dziś ich priorytetem. Priorytet bowiem jest zupełnie inny: liczy się przetrwanie we współczesnej akademii (w szerokim rozumieniu tych słów). To dziś funkcjonuje na całym świecie. Pracujemy w tzw. przyspieszonej akademii: nasza praca naukowa musi jak najszybciej przynosić efekty, bo z nich jesteśmy na bieżąco rozliczani, musimy spełniać wymogi władz uczelni, władz krajowych, kategoryzacji uczelni itp.

Naukowców można więc zaangażować w ideę otwartego dostępu, jeśli im się pokaże tzw.  „marchewkę” - czyli zalety tego typu działania, ale właśnie z perspektywy tej tzw. przyspieszonej akademii. Często używam argumentu, że otwarty dostęp  sprawi, iż będziecie częściej czytani – a przez to częściej cytowani, a dzięki temu dostaniecie granty, a to sprawi, że spełnicie określone wskaźniki i będziecie lepiej oceniani; będzie Wam łatwiej przeżyć w tej przyspieszonej akademii.  To działa.  Natomiast argument, że upowszechnianie wiedzy jest potrzebne dla społeczeństwa, dla dalszego rozwoju nauki, nie daje efektów.  

- A argumenty finansowe? Ktoś przecież płaci za udostępnienie publikacji w sieci?

- Otwarty dostęp jest też dobry niezależnie od tego, czy wydajemy publikację w wydawnictwach komercyjnych, czy nie; czy trzeba za nie zapłacić, czy nie. Chodzi o to, by czytelnik mógł zapoznać się z publikacją bezpłatnie, ale ktoś za to musi zapłacić za jakość tych publikacji. Dlatego zawsze bardzo podkreślam: jeżeli nasze badania są finansowane ze środków publicznych, czyli dostajemy na nie pieniądze z uniwersytetu, grant z jakiejś narodowej agencji finansującej, to powinniśmy upowszechniać wyniki tych badań w otwartym dostępie.  Komisja Europejska w perspektywie Horyzontu 2020 tego wymaga, Ministerstwo  Nauki coraz częściej wdraża kierunki rozwoju otwartego dostępu, więc to powinno być oczywiste: jeśli dostajemy pieniądze od państwa, upowszechniamy wyniki. Jeśli natomiast ktoś sam finansuje swoje badania – może wybrać otwarty lub zamknięty dostęp. Choć życie pokazuje, że wszystkim się opłaca otwierać dostęp do publikacji.

Moim ulubionym przykładem jest przykład muzyki - kiedyś muzycy zarabiali na egzemplarzach płyt i kaset – a naukowcy na egzemplarzach książek. Teraz muzyk wypuszcza całą płytę do sieci i zarabia z innych kontraktów, głównie z koncertów. Naukowiec tak samo – jeśli mówić językiem korzyści: nie zarabia ze sprzedaży, tylko z tego, ze jego wiedza cyrkuluje. Zawsze wszystkim naukowcom, którzy mówią: nie udostępnię artykułu w sieci, bo ktoś mi go splagiatuje, nie wyślę wniosku do oceniania , bo recenzent mi ukradnie pomysł, odpowiadam: życzę im, żeby jak najwięcej osób im kradło pomysły, bo to znaczy, że mają coś wartościowego, ciekawego do przekazania.  Jestem optymistą – wierzę, że idea otwartego dostępu będzie coraz powszechniejsza. Za 10 lat będziemy pod tym względem już w zupełnie innym miejscu. 

Rozmawiała: Anna Mierzyńska

Galeria z debaty: [kliknij]